Jiří Mádl i całe to pokolenie młodych z aspiracjami ze stemplem w dowodzie z epoki tuż przed aksamitną rewolucją, nigdy nie był bohaterem mojego romansu. Trudno mi dostrzec w nim coś więcej, a większość tego, co widzę jedynie utwierdza mnie w tym przekonaniu. Obsadzanie go na siłę poza garniturem produkcji kategorii Gympl uważam za grzech producenckiej powierzchowności. Nie wychodzi to w obrazach pokroju Konfidenta, dość opłakanie wyszło to w przypadku serialu Sever. Zawsze na koniec wystaje stamtąd niezbyt urodziwy młodzieniec, kompletnie nieunoszący ciężaru jakiejkolwiek charyzmy wymaganej w tego typu obrazach.
Z reżyserką Mádlovi wychodzi lepiej, bo nie przymierza zbyt wielkich rozmiarów i na koniec wyszły dwa niezłe obrazy. Pojedeme k moři budziło uśmiech i niepretensjonalnie bawiło. Teraz przyszedł czas na film Na střeše ze znakomitym Aloisem Švehlíkem.
Na střeše to obraz ni w ząb oryginalny, jednocześnie mający swój amerykański pierwowzór u Clinta Eastwooda, ale też niezaprzeczalnie czeski. Całość wychodzi od światów dwóch protagonistów, które w finale dają ciepłą syntezę. Nikt się z niczym nie kryje, kolejne konceptualizacje osobowości i kulturowych różnic znajdują klucz porozumienia, a widz nie chcąc fajerwerków, otrzymuje kawałek bardzo miłego kina.
Profesor Rypar, zatwardziały komuch ze zrzędliwą naturą łowcy wszędobylskich wrogów ludu, to postać barwna kinowo, nieznośna jednak na co dzień. Ot zrzędliwy i wieczny opozycjonista swojego małego posępnego świata codziennych złośliwości. Poznajemy go z wierzchu i wnikamy dalej, by zorientować się szybko w przemianie. Tę funduje mu nieśmiały Wietnamczyk Song, przypadkowo znaleziony na dachu zamieszkiwanej przezeń kamienicy.
Na střeše zbliża dwóch panów i czyni niemożliwe możliwym. Jeden odnajduje trochę światła, drugi chwilę azylu w trudnej chwili. I tak panowie zaczynają odmierzać kolejne dni podane według amerykańskiej sztancy, gdzie niczego nie możemy nie spostrzec. Song, w tej roli biegle mówiący po czesku (Duy Anh Tran), chwyta szanse, przełamuje kolejne bariery nieśmiałości, by dobiec do szczęśliwego finału. Po drodze dostrzegamy go sprzątającego i gotującego w ramach ustalonego przez zgryźliwego starszego pana barteru, a kolejne próby nienachalnie zmuszają do śmiechu. Uczestniczymy w tym teatrze świadomie. Znamy przecież uczeni amerykańskim kinem wszelkie niuanse, ale jednak trudno Mádlovi coś wygarniać.
Drugi z naszej dwójki gra Wietnamczyka, lepiej czy gorzej, dla Europejczyka wiarygodnie. Znosi ksenofobiczne złośliwości, jest kulturowo usłużny i nie wyłamuje się z tego, jak świat w swoich głowach podzieliliśmy. On jednak jest tu statystą.
Dla mnie Na střeše stoji Aloisem Švehlíkem. Jego profesor Rypar zżyty z aktorem w każdym calu, jest osią tego filmu. Pośród epizodów Vojtěcha Dyka, Loosera z Hop nebo Trop, Adriana Jastrabana, czy Mary Bartalos, on tu dyryguje. Gra w sposób wyważony i lekki, budząc przy tym sporo uśmiechu. Rozumie skromnie nakreśloną przeszłość swojego bohatera, rozumie jego wiek i jest w swojej kreacji bardzo wiarygodny. Chyba nie ma przy tym sensu, by zastanawiać się nad tym, jak wyszłoby to Janovi Tříšce, tragicznie zmarłemu wkrótce po Po strništi bos. Švehlíkovi wyszło z pewnością znakomicie.
Smaku całości dodaje ładnie skomponowana muzyka, oraz bezkonkurencyjna Praga. Czy jest to Palmovka, czy wietnamskie rewiry, obraz dobrze dopełnia cały film nadając mu niezaprzeczalnie czeski charakter.
I dla tych nastawionych bardziej po marudersku, może nie zżymajmy się tym razem na niedoskonałości, gdy film nie epatuje niepotrzebnymi ambicjami. Ten obraz Jiřího Mádla czuje bowiem, gdzie jest jego sufit.
Photo © Falcon