Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem Teatru Ludowego to nasze drugie spotkanie z kameralną sceną pod krakowskim ratuszem i już czwarty „wspólny” Tomáš Svoboda. Zresztą to już chyba ten etap, gdy schodzi z człowieka powietrze pełne feromonów, a skacowane śniadanie bez makijażu przestaje okazywać miłosierdzie. Znacie to, bo przecież czas, gdy ”nie chwyta już wszystko”, a światu ubywa parę kolorów przerobił każdy z nas. Może tylko różnie sobie z tym radziliśmy.
Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem czekał więc trudny czas porównań do wcześniejszych ekwilibrystyk teatralnych Svobody na deskach Ludowego. Pierwsza ulga przyszła, gdy w ”stopce” zabrakło Piotra Franasowicza. Tartuffe kosztował go sceniczną glebę, gdy temperament nie dał sobie rady z fizyką, w Sarenkach w zimowy czas pooklejał się gazetami, kolejne próby ze Svobodą mogłyby się dlań skończyć fatalnie. Taka tam drobna wzmianka z rodzaju BHP obowiązującego i w teatrze. Potem jednak spojrzeliśmy na Iwonę Sitkowską, emancypacyjno-ponadczasowo-asertywną bombę świeckiej normalności z Tartuffe’a, i obawy powróciły. W końcu tak skromna scena może nie dać rady takiemu scenicznemu temperamentowi. Uspokoili nas za to bardziej jowialni w scenicznych eskapadach Cezary Kołacz i Tomasz Schimscheiner. Nie rozumiemy tylko statusu „ gościnnie” w Ludowym tego ostatniego po tylu latach współpracy i w zasadzie mogłaby to tłumaczyć tylko nadwiślańska optymalizacja podatkowa,
Poza tym przystąpiliśmy do przedstawienia zza zasłony niewiedzy, a domniemywać mogliśmy jedynie potencjalną rubaszność.
Pierwsze minuty już za nami, zdajemy się pogodzeni z bardzo „interaktywną” scenografią i pościelą z podobizną Tomasza Schimscheinera. Wokół rozstawione zostały krzesła dla publiki, a we wstępie idzie film. Mam obawy, czy to nie Zbigniew Zapasiewicz z pewnej kultowej sceny pod tytułem „….a pan ciągle w komisjach…”, szczęśliwie to jednak tylko sala sądowa i mająca się dokonać za chwilę kastracja pana Tomka.
Potem wita nas kilka mocnych dźwięków, przygodny sex i na piedestał wstępuje łóżko, gwarant półtoragodzinnej interaktywności przedstawienia. Oswajamy się z bezpruderyjnością z pozoru, a nasza autoironiczna dwójka aktorów zaczyna się wymieniać kolejnymi fajerwerkami z listy swych dosyć „ubogich dokonań aktorskich”. Publiczność w zasadzie chwyta w mig czeski sznyt dialogów Svobody, ktoś być może się zawstydził, ale schemat przedstawienia zdaje się dobrze grać z widzami. Mamy dystans, zgrabnie wystylizowany nonsens, mamy i autoironię zachodzących na siebie smutnych życiowych relacji w typowo czeskim entourage’u. Kolejny już raz pracująca w swoim unikatowym rytmie głowa Tomáša Svobody wyczuwa potrzeby kameralnej polskiej sceny.
Naszą dwójkę i scenograficzny schemat po chwili przecina tymczasem kuriozalno-oniryczny miód, „pływający rekwizyt” przenoszący w senne marzenia. I tu nasz dublet, Cezary Kołacz z Iwoną Sitkowską wsparty o Tomasza Schimscheinera, który właśnie zgrabnie gdzieś zszedł po drabince na scenę, zaczynają swój – niekoniecznie pełen sensów – sceniczny ruch. Ten – skądinąd bardzo dobrze przemyślany i podbijany siłą muzycznych szlagierów – z czasem daje poczucie obcowania z minirecitalem, czy zmyślnym kabaretem. Cała trójka jawnie się z publiczności naśmiewa, improwizuje na potęgę, któreś z naszej zgranej trójki się być może i spali. Dialogowo-sytuacyjny miszmasz i teksty z rodzaju wątpliwych życiowych mądrości, jak ten o jeżach na zamarzniętej ziemi Tomasza Schimscheinera, zdają się dopełniać całości. W grze pozostaje publiczność, podpowiada, trzyma za dłonie i w najtrudniejszych ”frykcyjnych momentach”, godnie znosi drobne prowokacje, jednocześnie wyśmienicie się bawiąc.
Tak sobie myślę, że Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem to taka subtelna lekcja i dla nas. Nie prężmy zbytecznie muskułów, ostudźmy nasze życiowe role i oczekiwania i pozostawmy trochę miejsca dla dowcipnej bezpretensjonalności. Bo niby w przedstawieniu miało być rubasznie, frywolnie, pełno cielesnej wiwisekcji, a przecież nikt nie wyszedł stamtąd zgorszony. Dano nam Iwonę Sitkowską, nie pierwszy raz zdradzającą swój prawdziwy aktorski ogień i będącą osią całej scenicznej siły tego przedstawienia. Dorzucono Jej w zestawie Cezarego Kołacza, świeżego, acz spoglądając na dorobek z Otą Pavlem i Tartuffem, już zgranego z teatralną sceną. Na koniec zaś podrzucono gwaranta sukcesu, grającego samego siebie Tomasza Schimscheinera w autoironicznym portrecie skromnego człowieka niekwapiącego się z seksualną propozycją, wcale nie musiał mieć tak łatwo. Szczęśliwie starczyło talentu, scenicznego luzu, trochę się zatańczyło i masz pan, wyszło jak znalazł.
I w zasadzie jeszcze trzy końcowe wzmianki. Miód albo jak chciałam się bzykać z Tomaszem Schimscheinerem to „czeskie przedstawienie”, nie poszukuje się tu pointy, metafory i spójności, tu się nadstawia uszu, otwiera szeroko oczy i dobrze bawi. Druga, nie przypominam sobie wielu aktorów którzy tak zamiataliby nogami jak Cezary Kołacz. Czapki z głów panie Cezary. I ta trzecia, ostatnia…..Pani Iwona Sitkowska w finałowej scenie rzuca poduszką w publiczność…a oberwali niżej podpisani…dziękujemy 🙂
Photo ©Sebastian Strama