Dům kultury města Ostravy bardzo mnie ostatnio zaskoczył. Pod nosem parę śląskich teatrów z rodzaju ersatz z zaplanowanym rocznym bilansem, w których obok przedstawień własnych jest już tylko miejsce dla katowickiego ”Wyspiańskiego”, Opery Bytomskiej, czy w przypadku jednego, corocznych Spotkań Teatralnych. Tymczasem Ostrawa krótkim repertuarowym wyrywkiem obdarzyłaby z naddatkiem parę polskich jednostek kulturalnych. Brylują wyjazdowe przedstawienia praskich teatrów i agentur z nazwiskami znanymi w całych Czechach. Divadlo Palace, Divadlo Kalich, Švandovo divadlo, Studio DVA divadlo, a wraz z nimi Ci najgłośniejsi, Eva Holubová, Bob Klepl, Karel Roden, Miroslav Etzler, Marek Taclík. No nie pogardzisz człowieku. To wszystko też przyczynek do dłuższych rozważań nad czeskim teatrem i książką, bo w tych nasz Prywiślański kraj nie powinien stawać w szranki. Rezerwacje, pełne sale, teatr już nie dla fraku i muszki, a dla każdego chętnego rozrywki, to codzienność. Stare dane przytaczane przez Wyborczą z 2014 roku przytaczają, półtora książki kupowanej rocznie, wobec czternastu czeskich. Potworne parabole zaserwuję, ale czy to nie krok od funkcjonalnego analfabetyzmu, zasiedziałych i zinternalizowanych sporów politycznych zu grunt, gdy trudno już szukać refleksji, czy umiaru. Tym też dzięki temu smutnym okolicznościom lepiej wychylić nos do przygranicznej Ostrawy i popodziwiać.
Wypatrujemy na stronie ostrawskiego domu kultury wolnych miejsc na balkonie i trochę nie dowierzając jedziemy w ciemno. Rodina je základ státu z Miroslavem Etzlerem, wpadam do budynku. Miroslav Etzler przechodzi obok, mówi Dobrý večer, przy kasie pyta o bilety, sam jest z Ostrawy na trwającej już dekady praskiej gastarbeiterce, bilety zapewne dla znajomych. Ujmuje skromnością, mimo że to pan z rozrywkową przeszłością, dwoma małżeństwami i świeżo urodzonym synkiem Samuelem. Tak czy siak chylę czoła, bo gwiazdorskich manier u wspomnianego nie zauważono.
Jeszcze śmiga po korytarzu Petr Motloch z tekstem w ręce, potem chlebičký – nieumywający się do cieszyńskiego klasyka ze Społem czeski zwyczaj – i zaczynają dzwonić.
Rodina je základ státu Raya Cooneya, Oficera Orderu Imperium Brytyjskiego, angielskiego dramatopisarza, to repertuar lekki i strawny i dla wymagającej publiczności w chwili zapotrzebowania na głębszy oddech od Hamleta. Sporo w tym zasługi komedii pomyłek, gatunku lubianego przez większość z nas. Pełna ruchliwość, dynamika, gesty, i centralne ustawienie tego, na którym Rodina je základ státu stoi, doktora Mortimore dają poprawny rezultat.
Poznajemy owego nieszczęśnika na chwilę przed ważnym fundacyjnym wykładem mającym pchnąć go w karierze. W zgiełku jednego ze szpitalnych pomieszczeń będącego areną przygotowań do świątecznego przedstawienia, czyni jeszcze ostatnie poprawki. Wtem natyka się na swoją byłą kochankę i osiemnastoletni efekt ich bliższej styczności sprzed osiemnastu lat i fabuła rusza na całego. W zasadzie trudno speriodyzować to przedstawienie, bo nie licząc dużej części drugiej odsłony, gdy szybkość akcji wymyka się już percepcji, jest i tak niezmiennie bardzo dynamicznie. Słowem przewala się przez nas groteskowo-sytuacyjna nawałnica pełna mocnych środków artystycznych, gdzie pomyłki, przypadki, trochę poganiane przez pojawiającą się rubaszność nie zwalniają. Doktor Mortimore jak ognia unika synalka, zaklina rzeczywistość, pastwi się nad zdrowym rozsądkiem każdego z tymczasowych interlokutorów, gmatwa konfabulacjami. Jest w tym dość zabawny, acz jeśli pierwsza odsłona daje dobre proporcje scenicznych szaleństw, tak druga przegina już z tempem i nieczytelnością
Z aktorskich popisów warty odnotowania jest pewnie Petr Motloch, tu jako Hubert, jeden z tych dobroduchów skłonnych wątpliwe ojcostwo szalonego kolegi nawet na moment przyjąć, czy chociażby Petr Sabadin. Gdy wydaje się, że reżyser ze sztuki już dalej nic nie wyciągnie, pojawia się grany przez niego właśnie histeryczny młokos, kolejny barwny element przedstawienia. Byli oczywiście też dobrze zgrani Zuzana Slaviková w roli małżonki Rosemary, siostra przełożona Martiny Hudečkové, śmigający wte i wewte Miloš Kopečný. I im w tym repertuarze trudno coś zarzucić. To w końcu teatr pewnych oczekiwań, ponad które nie poszybujemy. Tu po prostu łapiemy parę głębszych oddechów, sięgamy po płaszcz w szatni i znikamy w dobrych nastrojach za zasłoną własnego życia.
Photo © Divadlo Palace