Boginie z Žítkovej - czyli powieść z pięknego świata ludowych mądrości

 

Komunizm wspomina się już dziś trochę z sympatią. Jeszcze coś wynajdą, nawiążą, komuś się jeszcze chce wspomnieć, obruszyć, na podorędziu kibole. Wszystko to jednak powoli ginie, a to co pozostaje, stary dizajn, butelka z mlekiem przy drzwiach, siermiężne ciuchy, maluszek za talony, smak swojskiej kiełbachy, kartki, sklepowe wagi, wypełnia naszą pamięć. Być może to i dobrze, być może ci nieliczni grzebiący się w przeszłości, stojący na straży, wystarczą, bo taka jest dola każdej przeszłości, zaciera się.


Komunizm przy tym, pomijając cały jego słodko-kwaśny inwentarz, przede wszystkim niszczył. Z SB, czy czeskim StB się nie grało, te chłopaki nie były bowiem skore do zabaw. Wróg ideologiczny, niedostateczna postępowość, wichrzyciele, trudna młodzież, przemnożone przez wygarnięcie przyszłych strażników demoludów z nizin, dawało gwarancje inercji i nikczemności, z trudem szukającej porównania gdzie indziej. Zniszczył też tym razem, stopniowo rozpracowując, dzierżąc gdzieś z tyłu możliwy awansik dla kogoś z aspiracjami, kto może cały scenariusz czyjegoś życia według socjalistycznej wykładni rozegrać w drobnych szczegółach.


Boginie z Žítkovej były tam od wieków, niepiśmienne pasy transmisyjne tradycji, ludowych mądrości i sztuk felczerskich, nade wszystko jednak tkwiące głęboko w bogactwie ludzkich problemów, które jak świat światem, były podobne. Do bogowania potrzebowały jeszcze andzjeli, wyławiających przyjezdnych na lokalnym przystanku, by po wstępnej ”weryfikacji”, doprowadzić ”interesanta” i wyłowić z niego tych parę szczegółów wystawiających Bogini certyfikat autentyczności. Ludzie chcą wierzyć, a gdy tak się stanie, ich drodze uzdrowienia już nic nie przeszkadza.


Boginie z Žítkovej też rozkochują w sobie, dostarczając bogactwa fabuły w świecie dzisiejszej beletrystycznej postmoderny już często nieznanej. Ta niby sięga, wchodzi, rozdziera, dokonuje wiwisekcji, nam jednak nic w głowach po tym nie pozostaje. Ci z kolei, próbujący zaklinać tę rzeczywistość, padają nie umiejąc swojego zachwytu nawet umiejętnie skonceptualizować. Z Kateřiną Tučkovą na ten problem się szczęśliwie nie natykamy, bo bogactwo dźwięków jej książki jest rozpisane na tak wiele instrumentów, że nawet jeśli jej pióro nie czyni Jej wybitną pisarką, historia którą nakreśliła, głośno puka do drzwi znakomitej literatury. Miała mozolnie przepracowany temat,, sięgnęła do własnej wyobraźni, po fragmentaryzm wielu zachodzących na siebie poziomów, komplementarnie rozbudzających naszą wyobraźnie i ciekawość.


Nie szukamy już rozwikłania jednej zagadki do której kieruje nas autor, ale już tkwimy w tej historii po uszy. Ta historia przecież to istne piekło epoki na mikropoziomie biednej sieroty, której socjalizm zabiera wszystko. Rozpisane są pierwszoplanowe role, statyści w roli biurokratycznych harpii wspierają system, wypełniając beznamiętnie nakreślony przez StB scenariusz. Nikogo już nie ruszy spazm, cierpienie, specjalny nadzór w internacie, elektrowstrząsy w psychiatryku, ”serwetkowy” papier raportów zniesie każdy biurokratyczny bełkot.


Lubię wielość konwencji, lubię bogactwo pomysłów, lubię bohatera z krwi i kości, lubię ułamki ich życia przecinające na chwilę ich los i wprowadzają coś nowego. Tu nie brakuje niczego z tej listy, internatowe dziecię, niepełnosprawny umysłowo brat, nabierająca różnych wspomnieniowych barw "bogująca" Surmena, socjalistyczna pralka, Stbackie raporty, zworniki jedynej ówczesnej prawdy, antykwariat, czy lesbijskie zbliżenie. To wszystko daje nam intelektualną uciechę, gdzie rzeczywistość, mit,wyobraźnia i fragmenty starego i nowego świata wspólnie sobie pływają w naszych głowach.


Photo © czechypopolsku.pl