A máme, co jsme chtěli to historia z nie byle jakimi aspiracjami. Ostatni dzień wolnej i wspólnej Czechosłowacji musi przecież zwiastować coś więcej , bowiem inaczej ten historyczny czas, który coś zaczyna i kończy, nie stanął już od początku tego bardzo solidnego obrazu. Vladimír Mečiar i Václav Klaus już wszystko ustalili, a teraz przychodzi już czas na życie podążające za politycznym wulkanem. I film A máme, co jsme chtěli z premedytacją ten artefakt wkomponowuje w historię podobnie poszukującą symbolicznego spięcia. Tym razem jednak historyczna cezura jednonarodowość przekuwając na nowo w dwie odrębne, okazuje się tylko tłem dla wymuszonego okolicznościami rozliczenia z przeszłością.
Już pierwsze chwile zapowiadają duszność, bowiem samo ujęcie czekających z chrztem członków rodziny przenikające się z drugim z teczką przekazaną gdzieś w kościelnej zakrystii, budzi wyraźny niepokój. I nawet w chwilę później, gdy rodzina bez owego wertującego bezpieczniackie materiały, rozchodzi się by wspólnie przywitać Nowy Rok, my już wiemy, że nastaje czas rozliczeń. Czas gdy przestrzeń starego mieszkania zaczyna wypełniać alkohol, oczekiwane pojednanie ojca i syna, religia przecinająca rodzinne i narodowościowe schematy, i teczka wniesiona pod rodzinną strzechę .
Reżyser Michal Kunes Kováč podaje treści bez zbytecznego pośpiechu, stopniowo swoją konstrukcję rozwijając. Korzysta przy tym podobnie statycznie jak Hřebejk (Pelíšky, Učitelka) z ograniczonych planów, budując główne linie fabuły wokół postaci. Zresztą to właśnie liczba wątków i narracji układająca działalność bezpieki w jakiś pozbawiony autora proces, nie pozwala wyjść z tematem na dobre. Pierwsza narracja antagonizuje tu bowiem “upiornie radykalny” świat chrześcijańskiej wartości z pozbawioną dąsów dojrzalszą czeską laickością. Dalej narracja wieku wsparta naukowym okiem jednego z członków rodziny, przyćmiewa zapał zrodzony z gołych dokumentów kojarzony z młodością. Potem zaś nad wszystkim próbuje zapanować antycypująca bieg wydarzeń własną narodową projekcją Kanadyjka z Ottawy, znajdująca się tam na zaproszenie jednego z członków rodziny. Wszystko to z A máme, co jsme chtěli tworzy trochę schematyczny i przewidywalny obraz.
Owszem jego słodko-gorzka konwersacyjna forma wraz ze świetnie przepracowanym tłem epoki, nie pozwala potępić go w czambuł. Nie można być również obojętnym na pyszne aktorstwo ( Eva Holubová, Bolek Polívka, Anna Šišková, Ady Hajdu, Jana Kovalčiková, Jan Buďař, Daniel Fischer, Dávid Hartl, Juraj Loj). Jednak co bardziej dociekliwy widz dostrzeże, że pod fasadą “Zničit rodinu pravdou je to nejjednodušší” , kryje się nazbyt nachalna teza. Wszak emocje z czasem opadną, złożone stanie się mniej złożone, a wspólne odśpiewanie hymnu swoim uniwersalistycznym duchem, przykryje wszystko. W rezultacie więc A máme, co jsme chtěli próbując dojrzale zintepretować “zły system”, zapomniał o tworzącym go ludzkim jestestwie. I to nie tym owych smutnych panów po drugiej stronie zgrywających od zawsze te same karty ludzkiego pożądania i zawiści.
Z innych wpisów polecamy: Chata na prodej-czyli milion kulejących mikroscenariuszy dość teatralnego obrazu, Vlastníci Jiřího Havelky-czyli pyszna charakterologiczna burza czeskiej wspólnoty mieszkaniowej, Brněnský řízek-czyli zmodyfikowany schabowy z trudną etymologią, Jogurtová bábovka-czyli z czeskiego wydania Wielkanocy, Bongusto caffé w Ostrawie -czyli tylko pozornie niepozorne miejsce.
Photo © Bontonfilm