Ostatnia podróż Winterberga czytelników Jaroslava Rudiša dziwi już na wstępie. Blisko 600 stron to coś, do czego w wykonaniu tego czułego na społeczne emocje popkulturowego stylisty musimy przywyknąć. Nie jest przecież tajemnicą, że wydaje swoje pozycje stosując rozmaite edytorskie szachy-machy, by dojść do statusu rzetelnej objętościowo beletrystyki. Nie umknie też gwoli przypomnienia brak narracyjnego atramentu ostatnich dwóch tytułów (Aleja Narodowa, Czeski Raj), z taktującymi frazami wypełniającymi puste interlinie stereotypowych postaci.
Stąd zapewne Ostatnia podróż Winterberga -pierwsza książka Rudiša w języku niemieckim -swym zamierzeniem pracy na setki stron, miała temu jakoś zaradzić. Rady jednak nie dała, bowiem literacka ucieczka do przodu, biorąc się za bary z czymś fabularnie większym, uwydatniła poważny fabularny kryzys pisarza. Wciąż rezonują tam te same szaleńcze frazy o pryzmacie historii spod Königgrätz, nie przedstawiających miłego widoku zwłokach różnej proweniencji. Interpolowana wciąż we wszystkich kierunkach spopielarnia z Reichenbergu, co niezależnie od zamysłu autora, potwornie męczy. Ten pomysł zresztą powstał u Rudiša dużo wcześniej, bo Czeski Raj z jego mizogińską grypserką z trzema pilznerkami i “nepruď” w tle to jedynie wierzchołek. Tu formuła czytelnika czytającego wciąż te same zwrotki musi nużyć i bez znaczenia jest tonaż książki.
Ostatnia podróż Winterberga w swym zamyśle nie da się przy tym potępić w czambuł, a Rudiš swoją koncepcją nużenia, chce nam oddać atmosferę przeprawy do końca. Koniec dotyka Kolei Wenzla Winterberga, jego nieszczęsnego Bedekera z roku 1913, i tych paru chwil z życia, które pragnie posklejać ze zgliszczy. Skleja je pędząc w szale przerywanym jedynie ograniczeniami starczego ciała, chaotycznie monologami syntetyzując historię, upadki artefaktów i koniec starej Europy. A wszystko to przy pomocy Pana Krausa – człowieka z rejestrem i tuzinami przepraw na drugi koniec – w których towarzyszy starcom, takim jak Winterberg.
Obok mamy jeszcze przytaczane tonami wątki z Bedekera, miary dawnego świata i stopniowo klarujący się obraz drugiego uciekiniera. Ich obsesyjne interwały reminiscencji, wykolejenie, daje niby poczucie jakiegoś sensu. Z czasem też zaczyna nabierać rozmiarów solidnej fabuły. Gdy jednak próbujemy ex post usystematyzować tę matrycę skojarzeń, jest już nieczytelna. Ból, zgliszcza, finał, wydają się scalone o jeden fabularny poziom za wysoko dla autora. Tu niestety zmysł podsłuchiwacza społecznych emocji to za mało.
p.s. Tytuł recenzji jest żartem z jednej z powtarzanych w książce fraz i w żaden sposób nie ma na celu umniejszania jakości literatury Jaroslava Rudiša.
Photo © czechypopolsku.pl