Ženy v běhu Martina Horského jakiś czas goszczące na ekranach czeskich kin i multipleksów w zasadzie już biją rekordy oglądalności. Skądinąd to ten typ filmu dla potrzeb niniejszego wpisu nazwany komedią czasów dobrobytu, który przeważnie notuje dobre wyniki sprzedażowe. Nie zawsze jest przecież czas na Sekretne życie Friedmannów, a ma być kolorowo i bez zbytecznych trudności. Nadmieniony gatunek spełnia ten warunek wyśmienicie, a przyjęte wytyczne nie mają aż tak bardzo wyrastać nad kinową przeciętność. To ostatecznie żaden tam zarzut, a krótki opis charakterystyki tegoż gatunku.
Jednakże każda sztuka może doczekać się różnych realizacji – i wewnątrz, nawet jeśli mało ambitnych wytycznych – być lepsza od konkurencji. Ženy v běhu Martina Horského idealnie się tu wpisują. Autor wcześniej popełnił kilka mniej lub bardziej udanych scenariuszy, mamy Život je život, Láska je láska i Bezva ženská na krku. Już tytuły dają wyobrażenie artystycznych aspiracji, a to wszak dopiero początek komedii czasów dobrobytu. Później idą przesada, niezrozumiałe parabole fabularne, nieprzemyślane dialogi i podrabiany slapstick wydłużający tylko listę wad.
Ženy v běhu jednak będąc reżyserskim debiutem Horského nad wspomnianą stawkę mimo wszystko wyrastają. Co do samej samej fabuły, to kilka początkowych ujęć, Bolek Polívka i Zlata Adamovská w jesieni swojego życia realizujący kolejne pozycje z listy szaleństw, czy nagła śmierć jednego przy pozycji maraton, to bezpieczny fabularny zaczyn. Kilka mignięć kamery, szaleństwo, gaz, nagły smutek i znamy ciąg dalszy filmu w drobnych szczegółach. Liczą się jednak też brak wymuszenia i świeżość.
Testament domaga się realizacji, maraton w sztafecie dzielonej na cztery wymaga trzech córek, zaczynają się przygotowania.Nic ponad konsystencję sitcomu, płaskie oblicza, pointy schlebiające komercyjnym gustom i trzy fabularne historie sióstr. Odtąd już reżyser prowadzi nas przez zakątki Wyszehradu, malownicze pejzaże pełne zachodów słońca i ten styk damsko-męskich relacji, który zawsze musí budzić smiech. Zgrane płyty, jedna po drugiej, rutynowe kobiece problemy i trzy siostry w starszeństwie licząc od Marceli(Tereza Kostková), Báry(Veronika Khek Kubařová) i Kačky(Jenovéfa Boková).
Ciągnie całość Kostková z Ondřejem Vetchým w wysłużonym i niesformalizowanym związku z trójką chłopaków. Biegi od pralki do zmywarki, męskie docinki, cotygodniowy seks i natura przedzielona między damski i męski świat. Do tego dwójka podlotków to ich – nie ze sobą rzecz jasna – własne dzieci. Niby szablon ale zagrany świeżo i zabawnie. Potem Kubařová na stałe już w Dejvickém Divadle, gwałtowne rozstanie i tykający zegar biologiczny, a na koniec jeszcze Boková i Vladimír Polívka– instruktor biegania po wspólnym Do větru. Wszystko podane malowniczo z dominującym wątkiem najstarszej córki i trochę kulejącymi, choć nadal zgrabnymi epizodami dwóch dalszych sióstr. Jedna sztanca, golizna, trochę rubaszności, wspólne mycie zębów, młody Polívka z odsłoniętą klawiaturą, domowa lekcja „niezdarnego” wychowania seksualnego z ogórkiem w roli głównej.
Widz bez trudu wyprzedza fabułę o krok, ale całością nie czuje się zmęczony, a drobne fabularne nieścisłości przykryte poprawną kamerą i kilkorgiem niezłych aktorów, bawią. Niby więc status quo, ale świeże, sympatyczne i dobrze kręcone w formule gatunku. Wniosek z tego taki, że gdy już przyjdzie Wam ta myśl, by iść do kina za wszelką cenę się trochę „ukulturwić”, Ženy v běhu będą rozsądnym kompromisem. Chwila komercyjnej słabości z waszej strony wybaczy filmowi płaski schemat i przewidywalność, a czas spędzony w multipleksie nie znajdzie się przy tym po stronie strat. Ujmując to inaczej, i kilka wad może okazać się zaletą.
Photo © CinemArt / Infinity Prague